Szosa, szosa, szosa…. A co poza nią? 😉 Rumunia to nie tylko Droga Transfogaraska! To kraj, który zapewnia gościom emocje na każdym kroku! Owszem, są tam „nudne” autostrady, ale czy one też nie są zaskoczeniem dla osób odwiedzających ten kraj po raz pierwszy? Czy aby na pewno te autostrady nie zasługują na wyraz zdumienia? Doskonale wiemy, czym Rumunia i jej mieszkańcy są w oczach naszego społeczeństwa. Z przykrością używam słowa „czym”, bo sama niejednokrotnie mówiąc komuś, że jadę właśnie tam, spotykałam się z reakcją zawierającą strach, obrzydzenie, niedowierzanie. Osobiście uważam naród rumuński za jeden z najprzyjaźniejszych spośród tych, w których miałam przyjemność przebywać. Po naszych doświadczeniach jestem przekonana, że moja grupa również tak myśli. Życzliwość, uśmiech, bezinteresowna pomoc, a nawet gratulacje w sklepie odzieżowym za dobry mecz z Niemcami! Z pewnością im bardziej nasze podejście do nich przyjazne, tym milsza reakcja. Dobrze, że potrafili spojrzeć na nas przez pryzmat nas samych a nie powszechnej opinii o nich… „cyganach”, tfu!
My, Polacy odwiedzający Rumunię, będziemy tęsknić za krajem gościnnym, urokliwym, przepięknym architektonicznie, przyciągającym pięknem swej natury, pełnym legend i przedziwnych historii.
Z upodobaniem jechaliśmy przez rumuńskie miasta i wioski, starając się czerpać jak najwięcej przyjemności z podróży, nawet jeśli nie mogliśmy gdzieś zatrzymać się na dłużej niż kilka chwil. Jeśli chodzi o przydrożne atrakcje, cała grupa fascynowała się najbardziej kapliczkami. Każda z nich była inna. Jedne reprezentowały bardzo stary styl, inne były nowoczesne, ale zachowane w dawnym klimacie. Pierwszą naszą rumuńską noc spędziliśmy w Sybinie. Tam na Starym Mieście uzgodniliśmy, że mniej więcej przez dwie godziny mamy czas wolny i robimy to, na o mamy ochotę. W efekcie jedliśmy i spacerowaliśmy 🙂 Mnie osobiście starówka Sybinu podobała się bardziej w październiku, gdy było ciemno, cicho i romantycznie. Obecny gwar sprawił, że czułam się tam nieco mniej komfortowo. Niemniej bezapelacyjnie uważam to miasto za obowiązkowy przystanek w Transylwanii.
Z Sybinu pojechaliśmy niecierpliwie do Cartisoary, gdzie znajduje się wjazd na Szosę Transfogaraską (relacja z tej części podróży tutaj). Po bieganiu na szosie bardzo zależało mi na tym, żebyśmy zdążyli wejść na górę (około 1500 schodów) do Cytadeli Poenari, z którą wiąże się legenda związana z brutalnymi rządami Vlada Palownika. Zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili! Na zwiedzenie ruin zamku mieliśmy nie więcej niż 15 minut, ale i tak uważam, że szczęście nas nie opuszczało 🙂

Na dowód, że szczęście nas nie opuszczało 🙂 Taką pogodę mieliśmy po zejściu na dół, a w planie już tylko obiad i dojazd do hotelu.
Kolejny dzień to przystanek w Curtea de Arges, nieco dłuższy w Bukareszcie a kolacja już w Bułgarii. Byłam szczęśliwa, bo wszystko, co do tej pory zaplanowałam, udało nam się zrealizować. I pomyśleć, że wystarczyło pół godziny spóźnienia, by nie wejść do ruin zamku, które bardzo chciałam pokazać grupie. Dzięki temu, że byliśmy zgrani, nikt się nie ociągał (kierowca też 😉 ) mogliśmy krok po kroku wypełniać swój czas smakami Rumunii.
Z Monastyrem widocznym na powyższym zdjęciu wiąże się pewna legenda i to właśnie ona mnie tu przyciągnęła w ubiegłym roku. Zagłębianie się w nią zostawiam dla chętnych 🙂
Bukareszt jest miastem z silnie odciśniętymi śladami komunizmu. Ilość zniszczeń, jaka wówczas nastąpiła, przyprawia mnie o wielki smutek. Już sama świadomość tego, co zniknęło z powierzchni ziemi by mógł powstać Dom Ludu obrazuje w dużej mierze skalę zmian, jakie zaszły w mieście nazywanym w latach międzywojennych „Paryżem Wschodu”. Za mało jednak Bukaresztu widziałam, żeby móc o nim powiedzieć coś więcej. Słyszałam, że jest tam wiele ciekawych miejsc do zobaczenia, ale Was o tym przekonywać nie będę dopóki nie będę miała okazji przekonać się sama.
Relację z naszego pobytu w Rumunii, nie wliczając w to osobno opisanej Szosy Transfogaraskiej, podzieliłam na dwie części.
Droga powrotna z Bułgarii do Transylwanii w kolejnym wpisie 🙂
Aga